Wystawa zbiorowa „Points de rencontres” w Centrum Pompidou.
Na świecie pewne są trzy rzeczy: śmierć, podatki i zawsze za mała garderoba, a w Pompidou dwie – świetne wystawy i zachody słońca. Po „Points de rencontres”, mojej piątej wizycie w ciągu ostatnich 3 miesięcy, czyli po wystawach Francisa Bacona, Sonji Ferlov Mancoby, Takesady Matsutaniego oraz Christiana Boltanskiego, o których Wam pisałam, nadal mnie nic nie rozczarowało – ani wystawa, ani zachód słońca. Za to nie popisała się restauracja na ostatnim piętrze, która w tym grudniu wyjątkowo ma zamknięty taras. Bez przesady, przy plus ośmiu stopniach na zewnątrz chablis nie zamarza!
Co znajdziecie w felietonie?
Przy okazji intrygującej wystawy „Nepenthe” (Bogna Burska, Ivo Nikić, Agata Nowosielska, Marek Rachwalik, Monika Szpener, Andrzej Urbanowicz oraz Anna Witkowska) w Stolarska/Krupowicz Gallery wspomniałam, że nie przepadam za wystawami zbiorowymi, bo rozrzut między artystami bywa gigantyczny. Większość zbiorówek wygląda jak zbieranina przypadkowych gości, których jedyne, co łączy, to wspólny stół i zastawa. Albo wystawa.
I z takim nastroszonym i asekuracyjnym podejście wkroczyłam na wystawę „Points de rencontres” . Zaraz przy wejściu wylądowałam przy wyższych ode mnie golasach, czyli typowej dla Johna de Andrei hiperrealistycznej rzeźbie z 1971 roku, która to sąsiadowała z obrazem „Podwójny portret z kieliszkiem wina” Marca Chagalla z 1917/1918. I przepadłam.
Para u Chagalla i znudzeni nudyści na „Points de rencontres”
Dzięki temu zestawieniu od razu można zrozumieć, na czym polegał fenomenalny koncept Frédérica Paula, kuratora wystawy. Para u Chagalla to świeżo poślubieni małżonkowie, z ich lic bije uczucie czyste i zamaszyste, a z obrazu miłość tryska niczym wino z kieliszków. I ta sielska-anielska dwójka zostaje skonfrontowana z duetem de Andrei: przypadkowymi kochankami albo parą, której pożądanie już dawno zwietrzało.
Kobieta emanuje znudzeniem i zobojętnieniem, a mężczyzna wygląda, jakby zamiast zmusić się do zbliżenia wolał do końca życia liczyć pinezki (jeśli czyjąś najskrytszą fantazją jest liczenie pinezek to pardonsy za tę antytezę). Postacie de Andrei to zero spontaniczności i ekscytacji, nawet ich nagość nie jest zmysłowa, sensualna, tylko wymemłana, męcząca i apatyczna, podniecająca jak wypłowiałe majty. Sam szał.
Tematem zarówno obrazu, jak i rzeźby są emocje między kobietą i mężczyzną, z tym że u Chagalla jest to czysta miłość i radość, a u de Andrei raczej uwiąd i marazm. Dzięki temu, że obiekty znajdują się koło siebie, przekaz jednej wzmacnia wymowę drugiej.
Sztuka i sztuczki na wystawie „Points de rencontres”
Yuri Albert, „Soyez mes invités Je serais heureux de vous montrer mes oeuvres”
Nieopodal znajdowała się pochodząca z 1983 roku i czczona przeze mnie „tekstowa” praca Juriego Alberta (Yuriego? Jerzego? nie mam pojęcia, czy spolszczać jego imię, nigdy nie spotkałam się z nim w rodzimej krytyce sztuki), na której jest napisane cyrylicą: «Приходите в гости! Я буду рад показать Вам свои работы» (Zapraszam! Będę szczęśliwy pokazując Wam moje prace!).
Jest to jeden z wielu fantastycznych przejawów metajęzykowej zabawy z oczekiwania odbiorcy, granicami dzieła sztuki czy też (o)granic(zeni)ami naszej percepcji. Prawie jak z obrazem „To nie jest fajka” René Magritte’a – pewno, że to nie jest fajka, tylko obraz przedstawiający namalowaną fajkę. I na podobnej strategii zdradliwości, choć już nie obrazu, a tekstu, bazuje Albert. Czytając napis widz oczekuje, że „w gościach”, czyli KIEDYŚ I GDZIEŚ, w miejscu, do którego jest „zaproszony”, zobaczy wspomniane prace artysty, tym samym zapominając, że przecież TU i TERAZ patrzy na jedną z nich. No wyborne to!
Natomiast sama lokalizacja obiektu Alberta jest równie ironiczna, bo umieszczenie go praktycznie na początku wystawy wywołuje w widzu wrażenie, jakby w dalszych salach znajdowały się wyłącznie prace tego artysty, a nie ponad setka obrazów, grafik, obiektów, instalacji, rzeźb i fotografii innych autorów!
Rezydencje mają wzięcie. Wystawa „Points de rencontres”
„Points de rencontres” jest tak przebogatą i specyficzną wystawą, że trudno jest o niej w skrócie napisać, najchętniej opisałabym każde dzieło. Zgodnie z zamysłem kuratora poszczególne prace wchodzą ze sobą w dialog, ale w kontakcie z widzem nie ma mowy o żadnej ugłaskanej rozmowie, wręcz przeciwnie: następuje jeden wielki polilog, jazgot jak na bazarze! Gdybym nie miała takiego zaplecza merytorycznego, oglądałabym sobie te prace w spokoju, siedziałyby ciuchutko i podsuwały mi jedynie tropy kuratorskie, a tak? Im więcej biedny odbiorca wie, tym bardziej zarzucany jest wrzaskiem prac, ich kontekstów, intertekstów, powiązań, nawiązań, korowodu znaczeń i przeinaczeń; zawsze mówię, że wiedza to nie torebki i jej nadmiar przeszkadza!
Sama geneza wystawy jest równie wielogłosowa, właściwie siedmiogłosowa. Otóż w zeszłym roku powstał fundusz dotacji Centre Pompidou Accélérations. Jest to nowoczesna forma oświeceniowego mecenatu – każda z siedmiu tworzących go firm (między innymi Orange) w ramach rezydencji gości jednego artystę i finansuje jego prace. Następnie fundusz Centrum Pompidou Accélérations je kupuje i w formie darowizny przekazuje Centrum Pompidou, które włącza je do swoich zbiorów, oczywiście po uprzednim klepnięciu przez komitet muzeum.
Swoją drogą zawsze mnie bawi podobieństwo mecenasa (w sztuce) i mecenasa (w prawie). Dla większości osób jest to homonim, tymczasem, jak to w językoznawstwie i w życiu bywa, rzeczywistość jest całkiem inna.
Jak to było przed „Points de rencontres”: cwani najemnicy i darmowi prawnicy
UWAGA: jeśli nie lubicie wzbogacać się etymologicznie, to pomińcie następny fragment i przejdźcie od razu do części „Nowe szaty mecenatu”, ale się wstydźcie. Natomiast jeśli nie możecie żyć (i słusznie!) bez łaciny i historii języka polskiego, to czytajcie dalej.
Mecenas jako zwrot grzecznościowy funkcjonuje tylko w Polsce, tacy jesteśmy wytworni. Pochodzi od nazwy procuratores mercenarii (łac. mercenarii – najemni), płatnych „prawników”, którzy różnili się od zwykłych procuratores – darmowych „prawników”, dziś powiedzielibyśmy: przydzielanych z urzędu. Z czasem określenie procuratores mercenarii rozjechało się na dwa zawody – procuratores zaczęli oznaczać wyłącznie prokuratorów, czyli oskarżycieli, a mercenarii uproszczono do spolonizowanej formy mecenasi i zawężano do dzisiejszego adwokata. I finito. Mecenas w prawie funkcjonuje od XVI wieku, ale mecenas w sztuce jest przynajmniej o te XVI wieków starszy i jego korzenie sięgają Cesarstwa Rzymskiego. Jednak gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie karczmy babińskie.
Bo mecenas sztuki pochodzi od nazwiska Gajusza Cilniusza Mecenasa, rzymskiego polityka, doradcy i najlepszego ziomeczka Oktawiana Augusta, a właściwie Gaiusa Iuliusa Caesara Octavianusa, ale to nie ten Cezara od sałatki; tamten, czyli Caesar Cardini, chociaż również był Włochem, żył 20 wieków później i z zawodu nie był imperatorem, tylko kucharzem. Dzięki rodzinnemu majątkowi oraz Cesarzowi Mecenas nie narzekał na finanse, więc jako człowiek zamożny postanowił hojnie wspierać poetów i artystów, między innymi Wergiliusza, Horacego (którego notabene przedstawił mu ten pierwszy) czy Propercjusza.
Napisz cesarzowi, co cesarskie
Mecenas jako mecenas radził sobie nieźle – odpowiednio kierował swoimi podopiecznymi, którzy dzięki niemu pisali utwory podobające się Cesarzowi, a to Ci niespodzianka. Na przykład dzięki Mecenasowi Wergiliusz machnął „Georgiki”, nachalnie rolniczy poemat, który był zgodny z polityką gospodarczą wyznawaną przez Oktawiana Augusta. Po wojnie domowej rolnictwo w Imperium solidnie ucierpiało, a więc Wergiliusz dopingowany przez Mecenasa stworzył dzieło zachęcające do zajęcia się uprawą ziemi, winorośli, drzew owocowych, hodowlą bydła i pszczół.
W poemacie pojawiają się kwiatki takie jak amor terrae, czyli miłość do (uprawy) ziemi, gdyż praca na roli jest cnotą i obowiązkiem prawdziwego Rzymianina. Premierowy odczyt miał miejsce w obecności Cesarza, a to Ci niespodzianka po raz drugi, któremu rzecz jasna owe gnioty bardzo się spodobały. Tym samym Wergiliusz umocnił swoją pozycję i mógł spokojnie zająć się pisaniem prawdziwego bestsellera, czyli „Eneidy”.
Równie ciekawie poradził sobie Mecenas z ustawieniem Propercjusza. Namówił go do napisania kilku utworów na temat rzymskich obyczajów, budynków czy pomników, a także trenów poświęconych Marcellusowi, który był siostrzeńcem… Oktawiana Augusta, bo kogóż innego. I to właśnie te pieśni lamentacyjne wywindowały Propercjusza, a kilkanaście wieków później w pewien sposób i naszego Jana Kochanowskiego, bo solidnie wpłynęły na jego twórczość.
Nowe szaty mecenatu. Projekt „Points de rencontres”
Czytając o tym, jak działa fundusz dotacji Centrum Pompidou Accélérations, myślałam, że byłoby super, gdyby coś takiego u nas powstało. Gdyby kilka firm naprawdę zebrało się i zamiast farmazonić w mediach o społecznej odpowiedzialności biznesu, świecie jutra i o tym, jak to sztuka wzbogaca wizerunek firmy i jak różowo na pracowników i kontrahentów wpływa obecność obrazów w otoczeniu, rzuciłoby w diabły te frazesy i naprawdę zrobiło coś dla sztuki, artystów, klientów, pracowników, piesków, kotków i tak dalej.
W ramach Centrum Pompidou Accélérations w pierwszej połowie 2019 roku odbyło się siedem rezydencji artystycznych. Jako temat pierwszej edycji całej imprezy wybrano emocje. Temat na tyle szeroki i uniwersalny, co nudny i wyświechtany jak praca semestralna na kulturoznawstwie albo stary ajfon.
Ale wyszło wspaniale, bo nowe prace urodzonej w latach 1967-1979 siódemki rezydentów, czyli Huberta Duprata, Lionela Estève’a, Alexandre’a Estreli, Agnès Geoffray, Jonathana Monka, Camili Oliveiry Fairclough oraz Brunona Serralongue, zgodnie z zamysłem kuratora weszły w interakcje z wybraną z ponad 120 tysięcy (!!) eksponatów kolekcji Centrum Pompidou setką prac powstałych od 1905 roku autorstwa zarówno anonimowych, jak i topowych artystów.
Randka w muzeum: miejsca spotkań sztuki albo „Points de rencontres” sztuki
Poszczególne prace są ze sobą tak zestawione, że wzbogacają się o kolejne konteksty i znaczenia. Gmerają w naszych wnętrzach i wyciągają cały pakiet emocji: od śmiechu do łez, od miłości do nienawiści, od zachwytu do wstrętu. Bo to właśnie emocje są wspólnym mianownikiem, tytułowymi „Points de rencontres” – „miejscami spotkań”; polski odpowiednik „punkt zborny” w tym kontekście brzmi kretyńsko i topornie. Gubi po drodze ulotny, nieprzewidywalny, irracjonalny pierwiastek wynikający ze zderzania różnych podmiotów, a akcentuje aspekt logiczny, twardy ustalony, narzucony. Słowem – mało artystyczny.
Dzięki funduszowi Centre Pompidou Accélérations zbiory muzeum poszerzą się o wiele naprawdę świetnych prac. Do moich pupilków należy kolaż z tkaniny „The World in Safety Vests” (tytuł Świat w kamizelkach bezpieczeństwa jasno mówi, jak wygląda praca) Jonathana Monka. Chociaż jest to trudna miłość, bo co prawda mieszkając w centrum Paryża miałam w nosie metro niejeżdżące z powodu strajku żółtych kamizelek, ale już wiadomość od Air France, że mój lot może być odwołany, to inny szczep wina. Jednak samolot przyleciał do Warszawy, w związku z czym nie obrażam się na kolaż.
Monk jest moim największym odkryciem „Points de rencontres” – na wystawie zaprezentowano również jego wcześniejsze instalacje, między innymi „Secret Love” (Sekretna miłość) z 2013 roku, kawałek przęsła z miłosnymi kłódkami z inicjałami. Jak głosi jeden z naszych postmodernistycznych mitów, przypięcie na moście albo w innym miejscu publicznych (ładny mi „sekret”!) takiej antaby ma gwarantować dozgonność uczucia pomiędzy właścicielami inicjałów.
12 x 18 = Centrum Pompidou
Z kolei „All the Eighteens in 2018 (in Order of Appearance)” to – jak wynika z tytułu Wszystkie osiemnastki w 2018. W kolejności pojawiania się – ciąg zestawionych ze sobą 12 kartek kalendarzowych z 18. dniem każdego miesiąca. Tak jak w „Alicji w Krainie Czarów” jest zawsze godzina szósta, tak patrząc na obiekt Monka miałam dziwne wrażenie, jakbym utknęła w wiecznym dniu osiemnastym, dziś jest osiemnasty, wczoraj był osiemnasty i jutro też będzie osiemnasty. Już zawsze będzie osiemnasty.
W ogóle na wystawie było dużo sensownych instalacji, co mnie cieszy, bo w Polsce z tym kiepsko. No niestety, proszę Państwa, dla mnie lina dookoła Zachęty to trochę za mało. Tymczasem w Centrum Pompidou liny nie znajdziemy, a jedyny sznurek, który się pojawia na „Points de rencontres” to sznur żarówek, czyli słynna, licząca prawie trzy dekady instalacja „Untitled” Felixa Gonzalesa Torresa z 1993 roku. Zobaczenie jej niedługo po obejrzeniu mieszczącej się piętro wyżej wielkiej wystawie Boltanskiego i jego różnych żarówek było dla mnie dość osobliwym doświadczeniem. Żarówki, żarówki, wszędzie żarówki. Gdyby ktoś po Pompidou nadal miał niedosyt drutów i żarówek, to w kamienicy vis-à-vis muzeum znajduje się Leroy Merlin, jest tam dział elektryczny.
W ramach rezydencji Centre Pompidou Accélérations powstało sporo rzeźb i instalacji. Znalazła się wśród nich na przykład dość nudna instalacja wideo „Mire d’essai de fixité” Alexandre’a Estreli, łącząca Bauhaus, tytułową tablicę kontrolą, algorytmy i parasztuczną inteligencję, mało zaskakująca rzeźba z wapienia Huberta Duprata oraz o wiele ciekawsza „kulkowa” rzeźba kinetyczna „Multiplication” Lionel Estève’a. Zachowywała się jak pijana, jakby co chwilę traciła równowagę, za moment ją odzyskiwała, po czym ponownie ją traciła.
Instalacja„Multiplication” jest na tyle abstrakcyjna, że można w niej zobaczyć i wieszak, i zabawki dla dzieci, i molekuły, i masażer głowy (albo przyrząd do łączenia się z kosmosem, jak to się mówi w moim tradycyjnym domu). Taki trójwymiarowy test Rorschacha.
„Points de rencontres”, czyli nowa stara kolekcja
Jeśli zaś chodzi o prace ze stałej kolecji Pompidou, to z takich smaczków jak wspomniany już obraz Marca Chagalla z 1918 roku, pojawia się na przykład orficzny czy też symultaniczny kolorowiutki „Rhytme” (Rytm) Soni Delaunay z 1938 roku, „The Deep” (Głębia) Jacksona Pollocka z 1953 roku, o trzy dekady młodszy obraz „Lomolarm” Paula Klee (pyszny jest ten fonetyczny zapis „L’homme aux larmes”, czyli Człowieka we łzach!) albo uwielbiany przeze mnie „Affectionate (Homage to the Square)” Josepha Alberta z 1954 roku. Przy okazji pisania o sztuce neosakralnej wspominałam Wam o swojej słabości do kwadratu Kazimierza, tak więc całkowicie podłączam się do czułego i pomarańczowego hołdu składanemu czworobokowi.
Ale co mnie chyba najbardziej ucieszyło, to obecność francuskiej wersji niektórych rysunków tuszem z „Alfabetu dla dorosłych” – książki dla artystów, którą Man Ray wydał i zaprojektował dla Copley Gallery w 1948 roku. Na książkę składało się 39 rysunków przedstawiających litery alfabetu połączone z określonymi rekwizytami narysowanych w stylu cartoon. Cartoon to nie jest to samo, co kreskówka, ale na chwilę udajmy, że tak jest, bo tak na serio, to tak nie jest. Wiem, zamotane, ale wizualność to nie obsługa Netflixa, nikt nie mówił, że będzie łatwo.
A jak wygląda w praniu takie międzypokoleniowe tango, zestawianie prac ze zbiorów z nowymi, powstałymi podczas rezydencji? A na przykład tak: reporterskie, dosłowne czarno-białe zdjęcie czcigodnego Henriego Cartiera Bressona ma za sąsiadkę baśniowe „Pliures” Agnès Geoffray, serię 9 jedwabnych szali z wydrukowanymi cyfrowo fotografiami, które to szale artystka tak poskładała w fałdy, że uzyskała zupełnie inny obraz.
Paryż: miasto croissanta, bagietki i porannej dekonstrukcji
Ubóstwiam takie nieoczywistości, znoszenie granic między gatunkami, eksperymenty z drukiem i tkaniną, wizualne origami. Szal ze zdjęciem stanowi całość, ale całość poprzesuwaną, która w trakcie interakcji z widzem ulega dekonstrukcji, ponieważ ów widz śledzi wszystkie te złożenia, fałdy, plisy, szczeliny i wyłaniające się z nich napięcia.
Ku mojej nieustannej radości w co drugim quasi-naukowym albo krytycznosztucznym tekście pojawia się wyraz „dekonstruować” albo „dekonstrukcja”, jednak mało kto do końca zdaje sobie sprawę, co on dokładnie znaczy w swoim mateczniku, czyli w teorii literatury. Bo: „Czym dekonstrukcja nie jest? Oczywiście wszystkim! Czym dekonstrukcja jest? Oczywiście niczym!” pisał Jacques Derrida w „Liście do japońskiego przyjaciela”. To teraz wiecie o dekonstrukcji wszystko, czyli tyle, ile przeciętny student filologii polskiej na trzecim roku. Więcej niż nic, a mniej niż wszystko.
Tak jak w tekście (a więc tkaninie ze słów) w szczelinach, pęknięciach, rozwarstwieniach gromadzą się pozornie sprzeczne znaczenia, tak samo dzieje się w uczciwej tkaninie, w jedwabiach Geoffray. Już tyle dekad temu Derrida trąbił, że szczeliny są dziwne, ale potrzebne, bo to z nich wyłaniają się sensy. I tak też się dzieje w poskładanych, a więc pełnych załamań tkaninach Geoffray.
Nawet Derrida przestraszyłby się Freuda
Ale nie ma lekko, bo jednocześnie te pęknięcia / przesunięcia wprowadzają u widza poczucie odrealnienia, dziwności, niepokoju. To, co powstaje w wyniku zderzenia złożonego gładkiego, szlachetnego materiału z hiperrealistyczną fotografią, jest wstrząsające i lekko makabryczne. Nie zrobiłam dla Was zdjęcia białej, pofałdowanej niczym pościel tkaniny, na której znajduje się ręka („Pliures V”), bo może za dużo przerabiam skandynawskich kryminałów, ale dla mnie ta fotografia Agnès Geoffray wygląda jak zdjęcie odciętej kończyny z miejsca zbrodni.
Jeszcze bardziej niesamowity jest szal „Pliures II” z „białą damą”, który jest złożony w ten sposób, że nadruk damesy kończy się w miejscu zagięcia jedwabiu, w efekcie czego wygląda jakby białogłowa tej głowy… nie miała. Brrr!
O niesamowitości w rozumieniu Freuda pisałam Wam już nie raz, więc wiecie, że nie ma nic bardziej przerażające niż codzienne przedmioty, rzeczy znane, które nagle jawią się jako nieznane, obce, a więc groźne. I jak teraz spojrzycie na swój potencjalnie krwiożerczy szalik?
Dobrze się wisi w znanym towarzystwie. Punkt spotkań sztuki. Artystyczne „Points de rencontres”
Na „Points de rencontres” nie tylko konfrontowano nowo powstałe prace ze starymi, ale też zestawiano ze sobą różne prace ze stałej kolekcji. Taka tłuściutka jukstapozycja wywołuje u mnie uczucie głębokiej satysfakcji, porównywalne jedynie z wciągnięciem pysznego sernika. Lubię, gdy wystawa jest tak przemyślana, że obcując z nią osiągam pełen błogostan, prawie że pleromę. Czyli czuję się jak po zjedzeniu sernika.
Bardzo proszę, teraz foremny przykład zestawienia prac dwóch artystów należących do zbiorów Pompidou: Lucio Fontana i jego pełna nacięć „Concetto spaziale, Attese [T. 104]” (Koncepcja przestrzenna. Oczekiwania) z 1958 roku sąsiaduje z pracą o moim ulubionym tytule, czyli „Bez tytułu” Heimo Zoberniga z 1989 roku.
Fontana jak oczadziały buntował się przeciwko tradycyjnemu malarstwu, bawiąc się przestrzenią w swoich obrazach, zawłaszczając ją ze świata pozaobrazowego. Z kolei Zobernig, jak zresztą w każdym swoim pękniętym lustrze (w jednym z nich jak widzicie mnie widzicie), nie dość, że w dość zabawny sposób nawiązuje do różnych hiciorów z historii sztuki (w tym oczywiście Mondriana), to przede wszystkim żongluje zagadnieniami granic artysty, dzieła i przestrzeni, a także możliwością podwojenia ich.
Lustra, zamki, czyli różne odbicia i oblicza wystawy „Points de rencontres”
Zobernig tak jak Fontana na nowo definiuje przestrzeń, ale w odmienny sposób. Jego rozbite lustro duplikuje nie tylko odbiorcę i przestrzeń wystawienniczą, ale przede wszystkim bawi się pojęciem instalacji site specific czy też zwrotem in situ – praca Zoberniga jest nieustannie aktualizowana i w każdym kolejnym miejscu, w którym jest eksponowana, powstaje, jest stwarzana od nowa.
Jednocześnie robiąc sobie zdjęcie w tej instalacji myślałam o tym, że żyjemy w kulturze selfizmu i jeśli wrzucamy na Instagram swój zniekształcony, „nieidealny”, niezgodny z obowiązującymi kanonami wizerunek, to wyłącznie wizerunek zniekształcony celowo, artystycznie, musowo z hasztagiem #sztukawspolczesna (przy innej okazji pisałam sporo selfie i autoportrecie).
Mój drogi ukochany przykład „miejsca spotkania” to „Jericho” (Jerycho) Barnetta Newmana z 1969 roku (kolejny z moichfaworytów na wystawie!) i „The Deep” (Głębia) Jacksona Pollocka z 1953 roku. Poza tym, że ich autorzy się ze sobą przyjaźnili oraz należeli do ekspresjonizmu abstrakcyjnego, te dwie prace łączy jeszcze jedno: obie na różne sposoby grają przebiegającym od góry do dołu obrazu „cięciem”, naruszeniem, pęknięciem. U Pollocka przebiega ono w głąb, jest otchłanią, do której zagląda widz, natomiast u Newmana jest to charakterystyczny dla jego twórczości pionowy pas, który artysta, ze względu na kształt, nazywa zamkiem błyskawicznym (zip).
Sztuka to nie matematyka, że ją można zrozumieć
Wystawa „Points de rencontres” serwuje wszystko, co najlepsze w sztuce współczesnej.
Pamiętam jak 7 lat temu byłam z moimi studentami dziennikarstwa na „British British, Polish Polish” w CSW Zamek Ujazdowski. Zawsze zabierałam ich na różne wystawy, żeby w ramach moich zajęć pisali również teksty z krytyki sztuki. Jeden ze studentów patrzy na „Piramidę zwierząt” Katarzyny Kozyry i mówi, że on nie wie, o co w tym chodzi, zupełnie tego nie rozumie. Odpowiedziałam mu, że całe szczęście, że tak uważa, bo sztuka współczesna to nie matematyka, że można ją zrozumieć. Gdyby instalacja Kozyry nie zmuszała go do zastanowienia się, o co kaman, odpalenia procesów poznawczych, oznaczałoby, że ten zwierzyniec nie jest sztuką, tylko dekoracją, wieszakiem na ubrania, pierwszą z brzegu rzeczą czysto użytkową.
To nic, jeśli widz do końca nie rozumie, co widzi; w sztuce współczesnej liczą się emocje i refleksje, które wywołuje praca. I moim zdaniem dowolne emocje, wszystko, byle nie obojętność, są wyznacznikiem dobrej sztuki, bo sztuka nie może być letnia i nijaka jak wystygłe rozwodnione espresso.
Sztuka współczesna musi wywoływać emocje, ale jednocześnie nie może za cel sam w sobie stawiać poruszenie widza za wszelką cenę, bo ilu widzów, tyle wrażliwości. A jeśli sztuka stara się w tani sposób zadowolić wszystkich, wówczas przypomina hałaśliwą desperatkę, która robi wszystko, żeby ktoś na nią zwrócił uwagę. Rozebranie się do naga i machanie transparentem „popatrz na mnie” nie jest jedynym sposobem przyciągnięcia wzroku.
***
Z Centrum Pompidou zawsze wychodzę przerażona. Przerażona, bo boję się, że po tym, co przed chwilą widziałam, już żadna wystawa mnie tak nie poruszy albo już nigdy nie zobaczę tyle doskonałej, zmuszającej do myślenia sztuki współczesnej i do końca życia będę zmuszona oglądać przeintelektualizowane albo niedointelektualizowane miernoty, nie wiem, która opcja jest dramatyczniejsza. Mimo tego zagrożenia za każdym razem ryzykuję i znów biegnę do Pompidou, lubię życie na krawędzi. Natomiast faktycznie po tegorocznych wystawach – Baconie, Boltanskim i właśnie „Points de rencontres” – czuję się jak po obejrzeniu dobrego koreańskiego horroru i weź spróbuj to jakoś przebić. Ale jakoś Centrum Pompidou ciągle się to udaje.
Można? Można.
PS wiem, że nie jest to typowy felieton wernisażowy – ani słowa o gościach, winie, oświetleniu, oprawie muzycznej itp., ale są pewne wybitne wystawy, o których mimo nieobecności na otwarciu muszę napisać. I felietony o takich wystawach znajdziecie tylko na Wernisażerii!
2 komentarze
To jest pierwszy Pani felieton, który przeczytałam w całości i z satysfakcją. Co nie znaczy, że inne były gorsze. Innych nie czytałam. Na fb zauważam Pani posty, a zapowiedź tego felietonu zaintrygowała mnie. Jestem z wykształcenia polonistką, a sztuką interesuję się od zawsze. Zresztą studiuję malarstwo na warszawskiej ASP, choć zapewniam, że na studentkę nie wyglądam. Do rzeczy jednak. Pani felieton jest znakomity. Bardzo podoba mi się jego styl, zabawne metafory i porównania. Doceniam Pani erudycję i niezwykłą łatwość pisania. To, jak Pani pisze o współczesnej sztuce (liczne nawiązania, konteksty historyczne, subiektywizm) bardzo mi odpowiada. Serdecznie gratuluję. Cieszę się, że Panią poznałam.
Jest mi po prostu prze-prze-przemiło czytać ten komentarz!! Bardzo dziękuję za wszystkie słowa uznania, aż chce się pisać dla takich chwil! Cieszę się, że się podoba felieton i zapraszam do odwiedzania Wernisażerii zarówno tu, na stronie, jak i na Facebooku oraz na Instagramie – tam częściej wrzucam posty, krótkie, ale równie treściwe 🙂 pozdrawiam i do usłyszenia!!